Antyczny Olimp niedostępny był śmiertelnikom. O tym, jak bardzo czasy się zmieniły, grupa uczniów naszego liceum, pod opieką prof. Ochodek-Szpak
i prof. Zaręby, przekonała się 24 października 2013 r.
Krakowska aula Collegium Novum stała się portalem ku meandrom humanistycznych zagadnień, w które zagłębialiśmy się, niczym w ciemny las, z pomocą niezastąpionych i niezwykle oddanych sprawie przewodników.
Pierwszym z nich był Arent van Nieukerken (Universiteit van Amsterdam), przybliżający nam zagadnienie „Olimp a Walhalla w poezji holenderskiego pokolenia „Tachtigers” – poetów lat osiemdziesiątych”. Początkowo obcobrzmiące nuty okazały się możliwe do odczytania, przynajmniej fragmentarycznie – pojawiało się bowiem nazwisko Johna Keatsa, przez większość z nas kojarzonego zapewne z pewnym słowikiem… Tutaj jednak spektrum tematyczne było zupełnie odmienne. Poruszano kwestie takie jak: miłość wprowadzająca zamęt do świata bogów, wszechmoc nicości i bezzasadność aktów buntu wobec niej. Dochodzono do konkluzji, iż wieczne jest jedynie pragnienie, radość zaś to stan nietrwały, którego bogowie zazdroszczą śmiertelnikom. Zarówno jedni, jak i drudzy karmią się pięknem. Piękno w tymże ujęciu to bowiem śmiertelność – stan niedostępny i niepojęty dla mieszkańców boskiego wzniesienia. Jedyne antidotum dla bogów chorujących na samoświadomość zawierało się więc w Schopenhauerowskiej akceptacji własnej nicości.
Gdy ziarnka piasku przebyły drogę z jednej części klepsydry do drugiej, przenieśliśmy się do Siedziby Olimpijczyka, czyli Domu Goethego jako rezydencji idealnej, po której oprowadzał nas Andrzej Waśko (UJ). Biografia, osobowość, wygląd, gust artystyczny – wszystkie te czynniki, jak się dowiedzieliśmy, wpłynęły na ukształtowanie się znaczącego przydomka, jakim obdarzono twórcę. Zwany był Olimpijczykiem, Jowiszem, gdyż, jak głoszą przywołane z przeszłości głosy jemu współczesnych, było w nim „coś jowiszowego”, „bez diademu świecił majestatem”. Kult Goethego sprawił, iż jego rezydencja stanowiła cel pielgrzymek, jeszcze zanim zyskała miano muzeum literackiego. Autentyzm, szczegółowość wystroju, pamiątkowy charakter wnętrza, jego ukształtowanie i usytuowanie – z tych właśnie elementów zrodziła się spójna całość. Ekwiwalent Olimpu.
Droga z miasta do domu Goethego prowadziła w górę, sam Olimpijczyk nie miał w pobliżu bezpośrednich sąsiadów, zaś schody znajdujące się we wnętrzu potęgowały dodatkowo efekt wyniesienia, wywyższenia, wertykalizmu. Grecki styl pokojów: freski, reliefy, pamiątki włoskie, rzeźby, dwóch satyrów, odzwierciedlały autorską wizję i ideę poety, zaś słynny napis „SALVE”, znajdujący się przed wejściem do sali żółtej, potwierdzał tezę, iż chciał on być odwiedzany. Chociażby przez Marię Szymanowską, która w pokoju Juno przygrywała gospodarzowi na stojącym tam fortepianie. Miejsce pracy Goethego znacznie odbiegało od „gipsowego Olimpu” pokojów reprezentacyjnych, apoteoz pracy i współżycia z przyrodą. Skromność i mieszczańskość urządzenia pracowni przywodziły na myśl raczej Prometeusza, podobnie prywatne, drewniane schodu prowadzące do ogrodu zdawały się sprowadzać na ziemię, rodzącą owoce i kwiaty, jednoczyły naturę ożywioną z boskością olimpijską. Intuicyjnie pominięcie przez mówcę aspektu motywów sielankowych i bukolicznych, zauważone przez jedną z gorliwych (i buntujących się przeciwko mówieniu do mikrofonu) słuchaczek, usprawiedliwione zostało świadomą, intuicyjną decyzją – brak ich w tymże architektonicznym zobrazowaniu ideałów humanistycznych niemieckiego oświecenia.
W wykładzie Aleksandry Wojdy (UJ) Wczesnoromantyczna utopia towarzyskości w mediach salonowej komunikacji nie zabrakło za to rozmaitych form, definicji i oblicz tejże towarzyskości. O ile dla kogoś idealne towarzystwo mogło być postrzegane wcześniej jako takie, które charakteryzuje rozmaitość charakterów, o tyle wątpię, aby ktokolwiek z nas samowolnie spojrzał kiedyś na towarzyskość jak na idealny stan przecięcia się różnorodnych sfer egzystencji jednostek ludzkich. Jak się okazuje, wczesnoromantyczni artyści przyszłość widzieli w egzystowaniu i tworzeniu w grupie, doskonały wieszcz miał bowiem łączyć w sobie przymioty rozmaitych twórców. Stroficzna forma liryki pozwalała spełniać ideał harmonii wspólnych śpiewów, głosów, stąd ówczesna popularność pieśni i deprecjonowanie tego, co w grupie śpiewane lub czytane być nie mogło.
Wyzwaniem nie tylko mogło, ale i było, z pewnością, uczestnictwo w tej literackiej podróży. Wymagała ona od nas, słuchaczy, nie tylko znajomości kontekstów i erudycji, także – a może przede wszystkim – skupienia i chęci zrozumienia, o czym mowa. Podobno dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło, w tym przypadku jednak dobre chęci to już połowa sukcesu. ;-)
Aleksandra Kumala, kl.3a